Gulasz wołowy to klasyka. Robię go od dawna w różnych wariacjach. Zawsze się udaje.
Zawsze?
No... prawie zawsze. Ta wczorajsza wołowinka okazała się twardą sztuką:)
Oczywiście, gdybym zgodnie z zasadami sztuki kulinarnej, najpierw zamarynowała mięso na noc, tego problemu by nie było. Co jednak było począć z mięsem, które rano wyjęłam z zamrażarki, a miało być gotowe na obiad?
Postąpiłam z nim prosto - rozmroziłam, popieprzyłam. Obtoczyłam w mące i podsmażyłam na patelni z cebulką i czosnkiem. Potem zalałam wywarem jarzynowym, dodałam ziele angielskie, duszone grzyby oraz liść laurowy i zostawiłam pod przykryciem do duszenia.
Po godzinie mięso ani drgnęło.
Po dwóch... także.
Zdenerwowałam się, bo takie przygody z wołowiną jeszcze mi się nie zdarzyły. Widocznie trafiłam na kawałek... starej krowy.
Aby uratować posiłek, na który czekała wygłodniała rodzina, dolałam do sosu pół kieliszka wytrawnego wina.
Po pół godziny mięso zaczęło mięknąć. Wkrótce nadawało się do jedzenia. Doprawiłam całość dużą ilością słodkiej papryki i koncentratem pomidorowym.
Podałam z kluseczkami i sałatą.
Na przyszłość będę pamiętać o marynacie. Do niej także dodaję wino - wtedy wołowina jest krucha i szybciej się dusi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz