piątek, 4 marca 2011

Pędzę szczypiorek

Są takie czynności, do wykonania których zbieramy się całymi dniami, a gdy już się do nich zabierzemy, okazuje się, że one z kolei zabierają nam raptem pięć minut.

Tak właśnie jest u mnie z mobilizacją do sadzenia zieleniny. Od dwóch tygodni patrzyłam kątem oka na worek z cebulą panoszący się w mojej kuchni i rozpoczynający swe drugie życie.


Cebule jedna po drugiej miękną i wypuszczają najpierw białawe, potem zielone pędy. Idzie wiosna, idzie i szczypiorek.

Naprędce włożyłam kilka cebul do wody, ale rosły mizernie, więc zakupiwszy wór ziemi ogrodowej obiecałam sobie, że założę plantację szczypiorku.

Wreszcie wczoraj w przypływie pracowitości wsadziłam cebule do miejsca ich przeznaczenia. Zaludniły kilka doniczek, obok nich stanęły też uziemione pietruszki. Za kilka dni sklepowy szczypiorek będzie wspomnieniem, a ja będę siekać swoją zieleninę do jajek i zup.





A teraz trochę numerologii - dlaczego warto jeść szczypiorek:)

Bo zawiera witaminy (ilość na 100 gram szczypiorku):
A1: - j.m. B1: 0,081 mg. B2: 0,087 mg. C: 67 mg. E: - mg.

I zawiera minerały (w mg na 100 gram szczypiorku):
Wapń 97. Fosfor: 44. Żelazo: 7,5. Magnez: 26.


Pędźcie zatem szczypiorek, natkę pietruszki, a nawet buraczki (na listki do sałatek) oraz czosnek (młode pędy też są smaczne jako dodatek do surówek, sałatek i innych potraw). Może jutro posadzę trochę czosnku?

czwartek, 3 marca 2011

Mój przyjaciel - pan Żelazko

Oto nieco tylko przerysowany obraz mojego dzisiejszego dnia.


W związku z tym, że zasmuciła mnie dziś wielce wiadomość o śmierci pani Ireny Kwiatkowskiej, a poza tym pół dnia spędziłam nad dechą do prasowania, nie miałam siły ani głowy do dokumentowania obżarstw Tłustego Czwartku.

Zjadłam zaledwie jednego pączka, który trawiłam przez jakieś 4 godziny.

Chyba to nie jest tradycja dla mnie, zbyt ciężko znoszę taką dietę:)





Moje pożegnanie z panią Ireną

środa, 2 marca 2011

Kolory odchodzącej zimy

Dziś nie będę pisać ani o kawie, ani o daniach obiadowych, ani też o sprzątaniu. W obliczu powolutku nadchodzącej wiosny chce mi się pisać o zmieniającym się krajobrazie - o słońcu, które topi śnieg, o ptakach, które zaczynają wyśpiewywać swe trele.

Wreszcie!

Dziś poszłam z dziećmi na spacer do niewielkiego, ale jakże urokliwego wąwozu. Szukałam małych śladów życia w dość jeszcze księżycowym krajobrazie.

Jako modele posłużyły mi mchy, porosty, trawy, kora drzew, a nawet sama ziemia. Okazało się, że natura - nawet zimą, może być bardzo urozmaicona i kolorowa.

Zobaczcie moje fotki. Coraz bardziej kręci mnie robienie zdjęć, może wkrótce przerzucę się na lepszy sprzęt?

PS. A w kącie taaaaka góra prasowania. Muszę ją wreszcie ugryźć:)








wtorek, 1 marca 2011

Kawa z kardamonem. Z kawiarki.

Lata całe piłam kawę zalewaną w filiżance wrzątkiem. Tak zwaną siekierę. Działała jak piorun, podnosiła ciśnienie że ho ho. Równie mocno, jak na głowę, działała na żołądek. Zdarzało mi się po wypiciu takiego "piorunka" odczuwać przykre ssanie albo ból żołądka.

W pewnym momencie alternatywą dla kawy po turecku stała się kawa z ekspresu. Dostałam słaby, bo słaby, ale zawsze - ekspres w prezencie ślubnym. Romans z kawą parzoną przez filtr skończył się jednak wraz z kolejnymi moimi urodzinami, na które od męża dostałam kawiarkę.





To był jeden z lepszych prezentów, jakie dostałam w życiu. Stalowa kafetera na 2 filiżanki służy nam ponad 2 lata. Jest używana każdego dnia - dziś nie zastąpiłabym ją żadnym ekspresem. Szybko się ją myje, błyskawicznie nastawia kawę. Ciśnieniowy sposób parzenia sprawia, że napar jest klarowny, nie ma w nim żadnej smoły. Wszystkie kładące się potem na żołądku substancje zostają w sitku z fusami. Kawa jest mocna - piję niepełną filiżankę i czuję jej działanie przez długi czas.

Oczywiście ważny jest gatunek kawy. My - o ile możemy - staramy się kupować kawy afrykańskie. Nie są kwaśne, mają czekoladowy lub orzechowy posmak. Do kafeterki najlepiej nadają się dość grubo mielone ziarna.



Parzenie kawy w małym ekspresie ciśnieniowym jest banalnie proste.

1. Do naczynia na dole nalewam wodę - tak, by nie przykryła wylotu, przez który wydostaje się para.

2. Do sitka sypię kawę. Są różne szkoły - jedni uważają, że kawy nie należy ugniatać, inni robią to zawsze. Ja lekko ubijam kawę, ale nie przesadzam z tym. Na wierzch sypię kardamon lub cynamon.

3. Zakręcam górną część kawiarki i stawiam na maleńkim płomieniu. Trzeba pamiętać, by płomień nie był zbyt duży i nie rozgrzał nam rączki kafetery.

4. Po pewnym czasie woda z dolnego naczynia przepływa przez kawę i gotowy napar przelewa się do górnego naczynia. Kawiarka zaczyna parować, a potem rozlega się charakterystyczne "pyrkanie". Kawa jest gotowa:)





5. Najlepiej smakuje podana z cukrem trzcinowy - ja lubię ten najciemniejszy, lepki Muscovado. Polecam!

poniedziałek, 28 lutego 2011

Satynowe puree z ziemniaków

Tak niewiele trzeba, by zwykłe ziemniaki posmakowały niebiańsko! Moim zdaniem głównym grzechem, jaki się w naszym kraju powszechnie panoszy, jest złe traktowanie ziemniaków.


Ugotowane w dużej ilości wody, odcedzone i zmiażdżone praską. Latem ratowane koperkiem i masłem. Zimą - bardzo często postne, grudziaste i wyprane ze smaku. A tak niewiele trzeba, żeby zamiast zwykłych "kartofli z wody" zaserwować od obiadu coś wyjątkowego!

Dziś prosty przepis na wyśmienite puree. Zanim się do niego zabierzecie, jedna uwaga - to danie wymaga odpowiedniego gatunku ziemniaków. Po ugotowaniu nie może być mowy o kleistej papce - ziemniaki muszą być puszyste, kruche, sypkie. Ja szukam w marketach lub na targu odmiany satina, mączyste. W tabelach odmian (jedną z nich znajdziecie tutaj) mają literkę B - w przeciwieństwie do A odmian sałatkowych, zwartych. Kupując je mam pewność, że puree wyjdzie mi leciutkie i aksamitne jak krem.

Jak przyrządzić satynowe puree:

1. Gotuję ziemniaki w małej ilości wody, najczęściej gotuję je w łupinach, wtedy nie tracą wszystkiego, co cenne. Solę na chwilę przed odcedzeniem - nie sypię soli na początku gotowania - kiedyś dowiedziałam się, że w ten sposób wypłukuje się z ziemniaków wartościowe składniki. Pod koniec gotowania dodaję łyżkę masła.



2. Ziemniaki obieram i zostawiam na 5 minut, żeby odparowały

3. Dodaję do ziemniaków jeszcze trochę soli, dużą łyżkę masła sporo pieprzu i startą gałkę muszkatołową. Do tego czubatą łyżkę gęstej, kwaśnej śmietany. Wiele osób dodaje mleko, ja wolę kwaśną śmietanę. Nadaje ziemniakom ostrzejszy smak.



4. Całość dokładnie mieszam i rozcieram na krem. Masa szybko uzyskuje odpowiednią, gładką konsystencję.



5. Puree jest gotowe. Można je polać sosem, posypać koperkiem lub kolendrą. Co kto lubi, co kto ma. Najlepsze jest jeszcze gorące puree z dobrym mięsem i rzecz jasna surówką. Palce lizać!

niedziela, 27 lutego 2011

Niedziela w Kazimierzu

Pierwszy nieco cieplejszy dzień. Od tygodnia zima trzymała mocno, dziś trochę puściły lody - planowana od dawna wycieczka do znajomych i spacer po Kazimierzu udały się w związku z tym wyjątkowo.

Nad Wisłą byliśmy w południe - słońce zaczęło wtedy przedzierać się przez chmury. Od rzeki wiał zimny wiatr, ale w samym miasteczku było cieplej. Turystów jeszcze mało, rynek okupowały Cyganki. Na małym rynku już pojawili się sprzedawcy. Sezon powoli się rozkręca...


Uwielbiam Kazimierz - pusty, chłodny jest jeszcze bardziej interesujący. Przepiękna ulica Puławska ze skarpą biegnącą ostro w dół ku Wiśle. Stare domy, płoty, walące się ogrodzenia. Kiedy nie ma zieleni, Kazimierz pokazuje zupełnie inną twarz.






A u znajomych piliśmy przepysznego Rooibosa i jedliśmy chleb własnego wypieku z miodem. Ugoszczono nas także... grochówką! Pyszną - z dużą ilością ziół, taką, jak lubię. Dziękujemy, dziękujemy... Klimat niezrównany, kuchnia pyszna. A od kazimierskiego wiatru ciągle płoną mi policzki:)